45 lat od tragicznego wypadku autobusów, które spadły do Jeziora Żywieckiego

45 lat od tragicznego wypadku autobusów, które spadły do Jeziora Żywieckiego

15 listopada 1978 roku, dokładnie 45 lat temu, doszło do tragicznego w skutkach wypadku. W ciągu zaledwie kilkudziesięciu minut, dwa autobusy przewożące pracowników wpadły do Jeziora Żywieckiego. Niestety, straciło życie 30 osób, natomiast tylko 9 udało się ocalić.

Ten feralny dzień to środa, na drogach panowały niekorzystne warunki – temperatura wynosiła minus 6 stopni, a dodatkowo utrudnieniem była gęsta mgła. Pierwszy z autobusów PKS oznaczony jako Autosan H9-03, z tablicą rejestracyjną BBA 020E prowadził Józef Adamek, ojciec znakomitego boksera Tomasza Adamka. Autobus był zapełniony górnikami jadącymi do pracy na poranną zmianę do Kopalni Węgla Kamiennego Brzeszcze. O godzinie 4:50 na moście o wysokości 18 metrów w Wilczym Jarze (dzisiejsza część Żywca) pojazd wpadł w poślizg, przebił barierki i runął w przepaść.

Kilka chwil później na most dotarł drugi autobus pełen robotników. Kierowca zauważył uszkodzone bariery, powoli zatrzymał pojazd i spokojnie wyhamował. Niektórzy pracownicy postanowili pomóc swoim koledze z pierwszego autobusu. Wydobyli z wody 9 osób. Natomiast reszta pozostała na moście, gestami ostrzegając nadjeżdżające pojazdy przed niebezpieczeństwem. Kierowca natychmiast zawrócił i udał się poinformować milicję oraz pogotowie ratunkowe. Pierwszy karetką z Żywca ruszyła o godzinie 5.17.

W tym samym czasie, kilka minut po godzinie 5, na most dotarł trzeci autobus – również Autosan H9-03 – prowadzony przez Bronisława Zonia. Pojazd przewoził kolejnych pracowników, tym razem do Kopalni Węgla Kamiennego Ziemowit w Lędzinach. Zoń prawdopodobnie nie dostrzegł ludzi ostrzegających przed niebezpieczeństwem, autobus wpadł w poślizg, przeleciał przez uszkodzone bariery i runął do przepaści. Autobus spadł tuż obok pierwszego pojazdu i zatonął na głębokości około 5 metrów. Wtedy na miejsce dotarły pierwsze karetki pogotowia, a za nimi strażacy, łodzie motorowe z nurkami, milicja, Służba Bezpieczeństwa i wojsko.

Z wody wydobyto ciała ofiar. Były układane na brzegu, identyfikowane przez funkcjonariuszy Milicji Obywatelskiej i przewożone do prosektorium. Za pomocą ciężkiego sprzętu wydobyto również autobusy. Rezultat był przerażający: śmierć poniosło 27 górników, kierowcy obydwu autobusów i wdowa po jednym z górników z Kopalni Brzeszcze, który stracił życie kilka tygodni wcześniej. 23-letnia Natalia Walaszek jechała odebrać ostatnią wypłatę swojego męża. W sumie zginęło 30 osób. Najmłodsze ofiary miały zaledwie 18 lat, najstarsza – 48.

Oficjalne śledztwo stwierdziło, że winni byli kierowcy obydwu pojazdów, którzy jechali za szybko biorąc pod uwagę panujące warunki atmosferyczne.

Historyk Paweł Zyzak, autor książki „Tajemnica Wilczego Jaru”, twierdzi jednak, że śledztwo było prowadzone w taki sposób, aby nie wyjaśniać prawdziwych przyczyn wypadku. Wg niektórych relacji, świadkowie widzieli na moście źle zaparkowany milicyjny pojazd marki Nysa, który mógł być przyczyną wypadku. W tamtych czasach milicja była nietykalna – kierowca autobusu wolałby spowodować wypadek niż zderzyć się z milicyjnym pojazdem. Prawda o tych wydarzeniach prawdopodobnie nigdy nie wyjdzie na jaw.